Nie jesteś tym, co robisz.

Różalska i Walaszczyk impro We Dwie /fot. Dawid Koziński



- Macie minutę na przedstawienie się rozmówcy. Nie obchodzi go, gdzie pracujecie, ani jakie szkoły skończyliście, tylko jakimi jesteście ludźmi i co możecie mu sobą zaoferować.
/konferencja Marketing Day


Improwizacje są z natury poza strefą komfortu. Nie tylko stajesz w świetle reflektorów, przed ludźmi, którzy Cię oceniają. Trudniejsze jest to, że nie staje przed nimi Julia Capuletti, Królewna Śnieżka, czy Marilyn Monroe. Stajesz Ty i nie zasłaniasz się żadną gotową historią - to Ty nią jesteś i Ciebie czyta widz. To może być przerażające. 

No dobrze, ale się zdecydowałeś. Improwizujesz. Przeszedłeś trudną drogę przez pojedynki z wewnętrznym krytykiem, przez nietrafione gagi, przez dziwne spojrzenia rodziny, gdy zamiast zajmować się poważnymi rzeczami, wygłupiasz się w piwnicach i wynajętych salkach. 

Stajesz się bardziej otwarty, riposty się wyostrzają, żarty są coraz celniejsze. Potrafisz porozmawiać z każdym. Na imprezach jesteś w centrum uwagi. Egzaminy ustne to przyjemność, nawet gdy za wiele nie umiesz. Gdy płyniesz na fali, życie wśród ludzi robi się proste, niemiła pani na poczcie Cię nie dotyka, a nawet się rozchmurzy, gdy obrócisz nerwy w żart. Zachłystujesz się nowym sobą. Poznając ludzi, mówisz, że zajmujesz się improwizacjami, sceną, kabaretem. Oni kiwają głowami w rytm zdania "to wszystko tłumaczy". 

Otóż nie. 

Impro nie definiuje tego, kim jesteś. 
To, KIM jesteś, definiuje impro, które robisz. 

Na scenie ważne są konkretne umiejętności, granie ciałem, błyszczenie umysłem, oddanie partnerowi. Oczywiście. Jako widz zapamiętasz dobry tekst, zabawną scenę, porozumienie między graczami. To wszystko wzbudza podziw. Ale tym, co wzbudza w widzu niemożliwą do zdefiniowania miłość do gracza, jest jego osobowość. 

Myślisz, że jesteś fajny, bo dobrze improwizujesz?
No nie, dobrze improwizujesz, bo jesteś fajny. 

Impro nie buduje Ciebie, tylko Cię otwiera. Odnoszę wrażenie, że młodzi improwizatorzy nie doceniają tego, co mają w środku, a starają podciągnąć się do pewnej równej linii i standardów, i hipotetycznych wymagań. Długo dochodzą do tego, że bycie sobą nie jest "błyszczeniem" i nie oznacza "wybijania się z grupy". Najlepsze drużyny sportowe nie składają się z klonów, a z silnych jednostek, które wszystkie razem nie mają sobie mocnych. A przecież właśnie to, kim jesteś sprawia, że Twoja królewna, żółw, czy grabarz będą różne od postaci zagranych przez innych.

Nie jesteś idealny? Super. Mało wiesz o świecie? Ok, podkreśl to. Widzowie podziwiają kunszt, ale kochają szczerość na scenie i bycie sobą. Oglądając film, nie utożsamiają się z chodzącym ideałem, tylko z tym fajtłapą, który musi pokonać przeciwności, by dojść do celu. Oscary zdobywają filmy bardzo dobrze zrobione, ale kultowe stają się te jedyne w swoim rodzaju, choć nienagradzane. 

Jako absolwentka trzech uczelni artystycznych mogę Was zapewnić - nie przyjmują na nie tych, którzy "umieją rysować", a tych, którzy mają coś do powiedzenia, mimo że jeszcze nie wiedzą jak. 

Masz w sobie pierwiastek szaleństwa, skoro zająłeś się impro. Teraz pokaż w impro, jakie jest to Twoje unikatowe szaleństwo.




P.S. I wiesz co? Jak coś Ci nie wyjdzie (czymkolwiek się w życiu zajmujesz) to nie TY jesteś do dupy. Dopiero kończąc studia z reżyserii dotarło do mnie, jak bardzo cierpiało moje poczucie własnej wartości, gdy obrywałam na egzaminach za błędy w moich filmach. A tak naprawdę, gdy ktoś krytykuje Twoją pracę, to krytykuje... twoją pracę. I nic więcej. To, jakim jesteś człowiekiem, nie ma z tym nic wspólnego, bo jest ponad to. Oddziel to, kim jesteś, od tego, co robisz... a odważysz się zdobyć świat.



Zbiór męskiej poezji codziennej.

fot. Małgorzata Różalska



Jestem skrybą. Zapisywanie napotkanych sytuacji i zasłyszanych zdań to mój odruch bezwarunkowy. Telefon pełen jest wyrwanych z kontekstu zdań, w torebce walają się zabazgrane paragony i skasowane bilety. Dzisiejsza listopadowa aura naprowadziła mnie na zaplecze poezji. Zaplecze, bo to nic wzniosłego, ot, ścinki i świstki, które zebrały się przez ostatnie lata w kolaż skrywanej przez męskie ego poetyckiej nutki. Dziękuję, Panowie.

***

Gdynia. Wiosenna noc. Zabieram Alana i Ścibora na plażę, zahaczamy o sklep. Rozmawiamy tam dłuższą chwilę, nie mogąc się na nic zdecydować. Sprzedawca przygląda nam się ukradkiem. Gdy kasujemy zakupy, zbiera się w sobie i pyta:

Sprzedawca: Przepraszam... Pan się nazywa Alan?
Alan: Tak.
Sprzedawca: A pan się nazywa Ścibor?
Ścibor: To prawda.
Sprzedawca (uradowany): Miron, bardzo mi miło.

Poczułam się bardzo zwykłą Gosią. Idąc dalej, mijamy Teatr Muzyczny, przechodzący wielki remont i rozbudowę, z odrąbaną całą ścianą frontową.

Ja: Nie mogę patrzeć na nasz zdemolowany teatr. Tyle wspomnień z dzieciństwa, chce mi się płakać!
Ścibor: Nie martw się. Przecież to tylko peeling. 

Docieramy na plażę, Alan pływa w morzu. Mamy gęsią skórkę od patrzenia. Wychodzi, opatula się. 

Alan: Morze ma w tej chwili z 10 stopni.
Ścibor: A życie ile?... Z 7?

***

Nadmorska knajpa, patrzymy z Bajerem na ciemne morze. Rozmawiamy o życiu.

Ja: Skąd w ludziach tyle zawiści i jadu?
Bajer: Nie przejmuj się nimi. Oni śmieją się w piwnicy swojego serca. 

***

Lato. Festiwal Woodstock. Świta. Nie mogę zlokalizować Kuby i wysyłam mu kontrolnego smsa. Po chwili przychodzi odpowiedź.

"chrap chrap chrap chrap chrrrap ap ap ap...
...chrap chrap chrapchrap chrap
Uratuj mnie albo dobij."

***

Autor nieznany. W notatkach niezanotowany.
Mężczyźni nie rozmawiają o emocjach.

Mężczyzna: To są tajemnice z mułu mojego serca.

***

Festiwal kabaretowy. Bankiet. Rozmawiamy z Sikorem, zmęczeni po całym dniu festiwalowania. Pojawia się jedzenie na stolikach.

Ja: Idziemy po kanapkę?
Sikor: Duma nie pozwala mi się pchać.
Ja: Słusznie. A jak nic nie zostanie... najemy się dumą.

***

Refleksja o życiu improwizatora jednego z dwóch krakowiaków.

Jeffrey/Elvis: Mamy zawód obarczony wysokim ryzykiem niewyspania.

***

Sasza ma świadomość, że nie jest zwykłym kabareciarzem.

Sasza: Jestem synem puenty, pasierbem żartu.

Pokazuje na przypinkę festiwalu "Podaj Wiosło", na lewej piersi.

Sasza: Przyczepiłem sobie nad sercem. Nie na sercu... bo tam mam rozrusznik puent. 

***

Zjawisko niespotykane:

Stolik oparty na zaufaniu.

***

Jarek o przyszłości.

Jarek: Ja najbardziej szanuję teraźniejszość świata.

A gdy ta zawodzi, nadchodzi "Syfiastość selawizmu."

***

Termoz o moich odrzucanych absztyfikantach:

Termoz: Oni nie zagrali na gitarze twojego serca.

***

Zielona Góra, Klub Gęba. Środek nocy. Gramy w planszówkę, która powinna była zakończyć się trzy godziny temu. Już wtedy było wiadomo, że i ja i Wojtek jesteśmy na przegranych pozycjach. Nie da się ukryć, że zapał do gry spada, gdy wiesz, że już nic nie ugrasz, a przed Tobą jeszcze długa droga do finału. Lekko przysypiamy, znudzeni, słuchając rozemocjonowanych graczy prowadzących. Wojtek raczej się nie odzywa. Po wszystkim, na zegarze trzecia nad ranem, a wszyscy znajomi, czekający na koniec naszej gry już dawno zrezygnowali i poszli spać. Zbieramy pionki i karty. I wtedy odzywa się Wojtek.

Wojtek: Ale żal będzie umierać, co?...

***


W historiach wystąpili: Alan Pakosz, Ścibor Szpak, Tomasz Majer, Kuba Śliwa, Władysław Sikora, Michał Ociepa / Michał Próchniewicz, Przemysław Sasza Żejmo, Jarek Marek Sobański, Wojciech Tremiszewski, Znany Wojciech Kamiński. 

Czego pragnie publiczność i czy powinieneś jej to dać.

Impro Dżem, Gdańsk /fot. Wojtek Rojek


- Orgazm!

Krzyczy nawalony widz podczas wieczoru impro na Festiwalu Komedii Szpak w Szczecinie. 

- No dobrze, a coś innego? - Pyta prowadząca występ.
- ORGAZM!
- A może...
- O R G A Z M!

I tu pojawia się pytanie, czy należy go napastliwemu widzowi dać. Przynajmniej jest szansa, że - jak to facet - zamilknie po nim przynajmniej na kilka minut. 


Kilka lat temu, podczas pierwszego festiwalu 3dwa1 improff w Konstancinie, Kanadyjczycy z grupy Uncalled For powiedzieli, że bardzo nam zazdroszczą. Że impro w Polsce dopiero się rozwija, a co za tym idzie, musimy nauczyć widzów, jak je odbierać i reagować. I w zależności od tego, jak my ich wychowamy, tak impro będzie postrzegane w naszym kraju. Poczujcie tę odpowiedzialność. Zwłaszcza, że pracujecie nie tylko na swoją sceniczną przyszłość, ale następne pokolenia improwizatorów.

A teraz Was zaskoczę.

Publiczność nie jest naszym panem. 
Publiczność to nasze dzieci. 

Ciekawskie, uważne, kochane, żądne zabawy i czasem niesforne, a nawet nieznośne. A my je kochamy bezwarunkowo, nawet jak nie dają nam żyć. I musimy je wychować. 

Wszystkie dzieci zaczynają przygodę z mówieniem od tych samych słów. Mama. Tata. Prosektorium. Kibel. Rzeźnia, kościół, cmentarz. Takie to już ścieżki biegną po szarych zwojach, prawdopodobnie w przekonaniu o swojej oryginalności. I nie można mieć dziecku za złe, że jara się swoim pierwszym słowem, bez świadomości, że przed nim powiedziało je sto innych dzieci. Ale to Wy tu jesteście rodzicami i Waszym zadaniem jest zachęcać dzieci do szukania nowych słów.

Wszyscy borykamy się z powtarzającymi się sugestiami, ale dobra wiadomość - możecie wybierać! Nie należy za bardzo wybrzydzać, żeby nie tracić dynamiki i nie powodować podejrzliwości u widza, ale gdy przepuścicie pierwsze dwie sugestie, nic się nie stanie. Z dziećmi trzeba rozmawiać. Jeśli strasznie, kolektywnie chcą zobaczyć scenę w kiblu, to konkretyzuj, może będzie to wychodek na obozie harcerskim, a może kryształowa toaleta w pałacu.

Publiczność, gdy podrasta, zaczyna sama odrzucać banały. Wiedzą, co już bywało i chcą nowego, bo jak wiemy, dzieci szybko się nudzą. A starszaki czują się na tyle pewnie, że słysząc po raz 10 hasło "są gejami!" sami potrafią w dziecięco okrutny sposób zawetować hasło i zweryfikować swoje potrzeby, zanim zdążymy zrobić to ze sceny - robią się samodzielne.

A jeśli nie masz ochoty po raz setny bawić się w toaletę i rzeźnię, możesz szczerze to dzieciom powiedzieć. Z grupą W Gorącej Wodzie Kompani mieliśmy okres, kiedy podczas parunastu pod rząd długich form publika chciała przy ustalaniu relacji, żeby chłopaki grali gejów. Za każdym razem można było poznać, którzy widzowie byli nowi, bo śmiali się z tego do rozpuku. Po tym czasie nastało kilka miesięcy, kiedy odrzucaliśmy na wstępie takie sugestie mówiąc wprost - graliśmy to sto razy i mamy dość, to nie podlega dyskusji. No i zaczęły się pojawiać inne propozycje. Można? Można.

Wracając do początku - czy dać mu ten ORGAZM?

Nie.

Nie będzie mi się tu bachor przyzwyczajał, że awanturując się, dostanie ciastko.

5 scen, które każdy improwizator zagra(ł).

W Gorącej Wodzie Kompani, Teatr w Oknie. /fot. Małgorzata Różalska

Wczoraj na warsztatach na Politechnice Gdańskiej omawialiśmy sceny i zwróciliśmy uwagę na pewną powtarzalność. Pierwsza dotyczyła wulgarów i powiedzmy, gównianych tematów - ale o tym następnym razem. Druga sprawa to pewien szablon pomysłów, na które nakierowuje nas mózg w pierwszych skojarzeniach. Na początku naszej scenicznej drogi to oczywiste, że wszystko jest świeże i ekscytujące. Gdy jednak po raz trzeci nachodzi nas podobny pomysł, to znak, że pora ruszyć dalej i szukać nowych wyzwań. 

Przedstawiam Wam moje top 5 scen, przez które każdy improwizator z jakiegoś powodu przejść musi:


1. Rób to, co ja.

W kupie raźniej. Gdy sprawimy, żeby druga osoba robiła to co my, jesteśmy u władzy i mamy kontrolę nad sceną. Partner nas słucha i naśladuje. A przez to, że za czynnością nie idzie myśl, po 5 sekundach się nudzi. I zazwyczaj któreś z Was zrywa tę sytuację i wszystko klapnie, bo cały pomysł na zwrot akcji często ogranicza się do "już nie mogę",  albo innego zabiegu zatrzymującego akcję.

a) I razem ze mną, step touch, raz, dwa. Nie ociągamy się! Ten tyłek sam się nie zrzuci!
b) I do przodu, ty zaczynasz. Nigdy nie wygramy tego konkursu tańca, jak nie zapamiętasz!
c) Psujesz nasz układ choreograficzny! Jeszcze raz!
d) Wdech i wydech, zrelaksuj się i powitaj słońce.


2. Artysta i model.

W jakiejkolwiek pozycji osoba na scenie by nie była i czego nie robiła, zawsze można do niej wpaść i zacząć ją rzeźbić, malować i fotografować. A gdy utkniemy w bezruchu z jakiegoś powodu i pojawi się wybawienie, wspaniale zrobić z siebie zastygniętego modela. Czyż nie?

a) Długo mam trwać w tej pozycji? Ręka mi zdrętwiała.
b) Świetnie pani pozuje, ale trochę więcej sexapilu, będzie z tego okładka.
c) Myśli pan, że to dobry pomysł, żeby trzymał tak nogi?
d) Zrobię z pani gwiazdę, proszę zapozować.


3. Sport.

Tu znów mamy dwie opcje - trzymanie sztamy z partnerem i robienie czegoś razem, lub nadanie statusu trenera/zawodnika. A gdy się przyjrzycie - z każdej pozycji da się wyciosać figurę sportową, choćby miało się to skończyć na rzutkach, czy curlingu. 

a) Adaś, skacz!
b) Dasz radę Staszek, skoncentruj się, znokautujesz go prawym sierpowym.
c) Nie dogonisz mnie, medal jest mój!
d) Olimpiada już za tydzień, jak się czujesz?


4. Koncert / próba.

Znów jesteśmy razem. Albo napieprzamy w instrumenty, co zaraz nam się znudzi, albo mamy problem z zaczęciem koncertu. Zazwyczaj to drugie i w tych scenach do rozpoczęcia koncertu nie dochodzi, bo zafiksowujemy się na szczegółach, jak "kto nawalił", albo gdzie moja gitara i scena też do niczego nie prowadzi.

a) Nie mogę śpiewać, straciłam głos!
b) Nikt nie przyszedł.
c) Coś nie stroi, Mariusz naucz się grać!


5. Co robisz?

Moje ulubione wyjście z każdej sytuacji. Z jednej strony najbardziej tępię na zajęciach, a z drugiej strony mnie wzrusza. Zdarza się, że musisz wyjść na scenę, a w głowie masz pustkę absolutną. Każdemu się zdarza, niezależnie od stażu. Da się z tego wyjść, jeśli zaistnieją dwa elementy. Pierwszy - zaufanie do partnera, działające w dwie strony - wtedy i Ty wiesz, że on Was uratuje, i on wie, że może zrobić z Tobą wszystko. A drugie - musisz być absolutnie uroczy i zupełnie oficjalnie zagubiony. Widzowie kochają pomyłki, jeśli wynikają ze szczerości na scenie. Nie lubią kombinatorstwa i udawania. 

a) Co robisz?
b) Co tam chowasz?
c) Chcesz mi coś powiedzieć?
d) Coś ty narobił?


Jeśli zdarzy Ci się zagrać podobną scenę - nie biczuj się z tego powodu. Po prostu następnym razem pozwól sobie szukać głębiej. Zaryzykuj. Nie cwaniakuj i nie staraj się być oryginalny. Niech to będzie prosty pomysł, prosta czynność. Po prostu odrzuć pierwszą i pozwól wypłynąć drugiej. A jak nie zażre - i tak poczujesz się lepiej ze świadomością, że spróbowałeś czegoś ryzykownego, zamiast kolejnego step touch i step out. Poza tym każda z powyższych scen może rozwinąć się w historię godną Tarantino, o ile za czynnością idzie jakiś pomysł, który pociągnie nas dalej, gdy walenie w perkusję się znudzi.

Jak to mawia jeden z moich profesorów z reżyserii - to nie chirurgia, możemy popełniać błędy bez konsekwencji.

A jakie są Wasze typy?

George i dziewczyny w krainie cycków.




- Róża, kiedy, jak nie teraz?

No i masz. W ile sytuacji się wpakowałam przez to zdanie? Tak, zróbmy to! Jesteśmy młodzi! Pojedźmy tu, sprawdźmy tamto, spróbujmy tego, przygody i tarapaty czekają! Owładnięta zaszczepioną przez Wiolkę wizją nadchodzącej starości, wrzuciłam do torebki czerwoną szminkę i saszetkę kawy. Burleska i harcerze, tak egzotycznie zapowiadała się sobota. 

Po całym dniu tarzania się po parkiecie i uczenia harcerzy improwizacji, wyczołgałam się ze szkoły wymęczona i odebrałam kontrolny telefon.

- Jedziesz?

No jadę. Burleska, pióra, gorsety, szampan, Dita Von Teese. Moje wyobrażenie wygląda dobrze.
Spotykam się z Wiolką i jej kolegą Bartoszem, którego właśnie poznaję. Przypadek - wszyscy na czarno. Do tego dziewczyny - czerwone szminki. Jest elegancko. Jest fancy. Jesteśmy gotowi.

- Dobry wieczór, mamy rezerwację na burleskę.
- To znaczy… striptiz dzisiaj jest. 

Patrzymy po sobie. Co się będziemy czepiać nomenklatury. Zajmujemy stolik tuż pod sceną. Wokół przechadzają się dziewczyny w skąpych strojach, choć po piórach i gorsetach nie ma śladu. Ale nie wybrzydzamy. Pierwsza dziewczyna tańczy. Faktycznie striptiz. Czy klasyczny - nie wiem, jestem pierwszy raz. Druga dziewczyna tańczy. I tak co kwadrans. 

- Jak ja bym chciała, żeby zaprosiły mnie na scenę, od razu bym wyszła! One są cudowne! Czujecie to? Wiecie o co chodzi? - mówi Wiolka w bezpiecznej odległości od sceny. 

Wymieniamy się wrażeniami, mamy już swoje ulubienice i bardzo dobrze się bawimy.

I wtedy na scenę wchodzi ONA. 

Czerwona bielizna, burza czarnych włosów, wielkie piersi… i George Michael. ONA, uśmiechnięta potrząsa tym, co mama w genach dała i… śpiewa pod nosem „Careless whisper”. Do siebie śpiewa. No zwariowaliśmy. Wiolka klaszcze.

- Puściła mi oko, widzieliście? Podrywa mnie! Widzieliście?

Koncert Georga nie wzbudziłby w nas większego entuzjazmu. W kulminacyjnym momencie, z wielkim biustem na wierzchu, ONA stawia na środku sceny krzesło i zaprasza gestem Wiolkę do siebie. Ta w szoku. Upewnia się, że o nią chodzi i wyskakuje na środek i siada roześmiana. ONA tańczy wokół, śpiewając dalej i wtem…

…siada Wioli na kolanach, nachyla się i dosłownie zmazuje uśmiech z jej twarzy, przywalając ją imponującym cycem. Wiola zamiera, nam szczęki opadają. Przez chwilę Wiola nie ma głowy. Po prostu… nie ma. Tancerka schodzi zadowolona z Wioli i tańczy dalej, odsłaniając jej bezcenną minę. Ta twarz mówiła, że nic już nie będzie takie samo. Zapomniała, jak się oddycha. Nie trwało to jednak długo, gdyż Tancerka nadciągnęła z drugą i trzecią falą motorboat’a (kładzie jej piersi na twarz i potrząsa energicznie). Leżymy z Bartoszem a stole i kwiczymy, nie mogąc złapać tchu ze śmiechu. 

Piosenka się kończy, Wiola schodzi ze sceny. Siada przy nas i milcząco patrzy przed siebie. Gdy próbujemy dojść do siebie, ona zwraca twarz w naszą stronę. Twarz całą czerwoną od rozmazanej cyckami szminki, od brody po uszy. Wielkie oczy zamarły.

- Wiecie, co miałam przed oczami?…

Myślimy, że wiemy, ale jednak nie.

- Moją mamę. Która przed wyjściem pyta mnie „Dokąd idziesz?”, a ja że na miasto z Różą. A ona na to... „Aa, to jestem spokojna.”

...


Bo kiedy, jak nie teraz?



Żegnaj, W.D.



Jak mogłeś? 

Tyle lat razem. Mam prostu machnąć ręką? Przepełnia mnie smutek na myśl, że nie jestem w stanie spamiętać i odtworzyć tych wszystkich chwil. Zawsze byłeś w tym lepszy. 

Otwieram szufladę komody, tak ciężką, że ledwo się rusza. Przeglądam zalegające w niej zdjęcia. Tylko to mi zostało. Projekty z ASP. Czarno - białe zdjęcia wywołane w ciemni. Stosy negatywów. Rysunków. Zapisków.

Nie mogę się pogodzić, że w dzisiejszych czasach wszystko jest takie niestałe i ulotne. A przecież świat powinien iść do przodu! 

Przeszukuję szafki. Album ze zdjęciami z liceum. Z pierwszych występów w teatrze. Jakieś strzępki. Na oknie stoi wyblakłe zdjęcie z przyjaciółką, obok w ramce zdjęcie z ukochanym. Dobrze, że je mam. Te nieporęczne relikty analogowej epoki. A te wszystkie filmy? Odkurzam stertę DVD. Z Tobą nie były potrzebne. Zalegały. Zajmowały przestrzeń i się kurzyły. Niemal przytulam wyciągnięty spod stołu karton z toną papieru, zapisaną scenariuszami i notatkami. 

Kiedyś wymyśliłam sobie, że będę prosić znajomych o nagranie płyt z ich ulubioną muzyką. Ciekawiło mnie, co o nich powie. Ta muzyka dopełniała ich obrazu. Dziś wiele piosenek ma konkretne twarze. Ale wielu nie pamiętam - szkoda. I nie mam dokąd po nie sięgnąć. Tamte CD nie były mi potrzebne, bo miałam Ciebie, to je wyrzuciłam.

Powiedz, dlaczego? Bo ktoś Cię szturchnął? Stuknął? Nawet mnie przy tym nie było. To nie moja wina! Dbałam o Ciebie najlepiej jak mogłam!

Ale zamknąłeś się na mnie. 

Próbowałam wszystkiego. A Ty tylko na mnie burczałeś. Nie wiedziałam już, co robić. Poszłam do specjalisty. I usłyszałam to, czego obawiałam się najbardziej. Żebym się dobrze zastanowiła, czy dla Ciebie jestem w stanie ponieść tak wysokie koszty. Że dla takiego jak Ty szkoda zachodu po latach. Żebym wybrała coś lepszego, że wokół czekają na mnie dziesiątki świetnych wyborów. Podziękowałam ze smutkiem.

Już i tak czeka na mnie w domu inny. Ten lepszy. Ale to już nie będziesz Ty. I tamte wspomnienia już nie wrócą.

Żegnaj WD, Mój Dysku. 

Żegnajcie 2TB danych.

Może jeszcze nadejdą czasy, że was odzyskam.




/zdjęcie z serii Duchy Gdyńskiej Szkoły Filmowej, modelka Ania Gnadczyńska

Moja ręka, moja noga.

"Lokator", reż. Roman Polański

Jasna strona internetu.



Sobota rano. Jest maj. Świeci słońce. Domownicy śpią.

Odpalam komputer. Nie brzmi dobrze? Ależ skąd.

Na początek Youtube i "Pieśń mijających się wielorybów" Lecha Janerki. Utwór wcale nie wyszperany w internecie, a poznany w realu. Puszczony przez kumpla z samochodowego radia. W gwieździstą noc, na działce w sercu Kaszub. Słuchany teraz miesza dobre wspomnienie ze spokojnym porankiem.

źródło: I fucking love science / profil na FB
Przy kawie przeglądam Facebooka i widzę, że wiosna dobrze na ludzi wpływa. Przy okazji, na jednej z ciekawszych stron - I Fucking Love Science - trafiam na powyższy obrazek. Do tego cieszę się, widząc, że na PolakPotrafi Projekt MARIUSH właśnie dobił do wymaganej kwoty, dzięki czemu mój przyjaciel nagra płytę. Tak oto może rozhulać się projekt powstały z kabaretowego filmiku disco-polo.





Już siedząc w dresie zaglądam do Ewy Chodakowskiej i Anny Lewandowskiej, które lubię i szanuję za wprowadzanie mody, która ludziom na zdrowie wychodzi. Do tego wybieram z Pinterest'a zestaw ćwiczeń, bo głupio zapadać się w kanapę.

Jak wiem, że mam kwadrans wolny, zaglądam na TED.com, gdzie mogłabym siedzieć pół dnia, słuchając fascynujących wykładów. Odświeżam sobie myśl na dziś.

STOP. LOOK. GO.



Domownicy zaczynają się krzątać, to jeszcze Kwestia Smaku i Jadłonomia. Przeczesuję kuchnię. Niech będzie tarta. Na pewno im się spodoba. Zamykam komputer. Przydał się.



Tak, to wszystko. Syndrom złego świata ominęłam szerokim łukiem. Celebrujmy tę sobotę. Idźmy dobrze nastrajającą ścieżką i w realu, i w wirtualu.



- Do niedawna na pytanie, kim są trolle internetowe, odpowiadaliśmy "nie wiemy". Podejrzewaliśmy, że to normalni ludzie, tylko w jakiś tam sposób wyżywający się lub odreagowujący w internecie. Tak nie jest. Dosłownie parę tygodni temu ukazał się raport z dużego kanadyjskiego badania, który pokazał, że nie są to ludzie tacy jak my. To osoby, którym sprawia przyjemność robienie krzywdy innym.

"Na celowniku hejtera" - "Wysokie Obcasy Extra" Nr 3 (24) Maj 2014



PS

Internet również pozwolił nam się natychmiast dowiedzieć, że nad jeziorem, w sercu Kaszub, nie uciekaliśmy przed jadowitym potworem z piekieł, tylko przed... turkuciem podjadkiem. Wyobraźcie sobie tę krępującą ciszę.


Girls

"Girls", HBO

Still one shot.



Reżyserzy lubią kręcić dubli do oporu. Ale co, gdy jedno ujęcie ma mieć 6 minut, pościgi i strzelaniny? 

Przygotowywaliśmy się w szkole do kręcenia scen w jednym ujęciu, gdy zobaczyliśmy to. True Detective świetnym serialem jest, ale ta scena, 6 minutowe ujęcie, bez ani jednego cięcia, to już majstersztyk. Polecam.


"Montaż to dziedzina, która ratuje dupę reżyserowi, aktorom i scenariuszowi." - powiedział ostatnio Sławek Fabicki. Święta prawda. Gdy aktor źle zagra - przetnie się na inny dubel, gdy operator się potknie, gdy scena się dłuży - to się przytnie, to się podmieni. Tak naprawdę jedna scena jest często zlepkiem kilku nagranych dubli. Tym bardziej spektakularne i godne podziwu są ujęcia, w których ingerencja montażysty nie jest potrzebna, bo scenariusz się zgadza, tempo i napięcie są dobre dzięki tylko ("tylko") reżyserowi, aktorom, operatorowi, dźwiękowcowi... oświetleniowcowi, tyczkarzowi, szwenkierowi, statystom i całej masie innych ludzi. I znów patrzę na powyższą scenę, na ilość czynników na nią się składających... chapeau bas.

Dla kontrastu, na koniec, chyba najsłynniejsze długie ujęcie w historii kina. 7,5 minuty Antonioni'owskiej ciszy. "Zawód Reporter." Nie wiem, czy spoiler ulega przedawnieniu, skoro film jest z 1975 roku, ale uprzedzam, że to scena finałowa.




P.S. Nie czuj wyrzutów sumienia, jeśli ta scena Cię znudzi. Po prostu czasy się zmieniły. I kino też.

P.S.2...  to na pobudzenie jeszcze "Oldboy". (One shot od 0:32)